Bory Tucholskie - Relacja świadka huraganu

9 lutego 2018 15:23 2018 Wersja do druku

Wszystko zaczęło się niewinnie. Zwyczajny, ciepły piątek. W nasze Kaszubskie tereny ściągali turyści planujący pojeździć na rowerach, popływać kajakami czy też w inny sposób skorzystać z walorów okolicy. Zapowiadane na wieczór burze miały oczyścić powietrze i dać nam na chwilę odpocząć od upałów. Gdzieniegdzie ogłoszano ostrzeżenia, że mogą być one bardziej intensywne niż zazwyczaj, ale nie było to nic szczególnego – w ostatnich tygodniach działo się podobnie. 



Ok. 22.00 na horyzoncie zaczęły pojawiać się błyskawice, których częstotliwość wzrastała z każdą minutą. Po kwadransie niebo już nieprzerwanie było rozjaśnione rozbłyskami, choć grzmoty pojawiały się sporadycznie. Wydawało się, że burza kolejny raz jest gdzieś daleko i nasze tereny ominie bokiem. Jednak już o 22:45 było wiadomo, że coś zaczyna się dziać…
Nagle wszystko ucichło. Przerażającą ciszę przerwał wielki świst i tak gwałtowne i intensywne opady, że woda wlewała się przez zamknięte okna i drzwi. Szybko przygotowaliśmy się do ewentualnej ucieczki i czekaliśmy. Trwało to tylko, albo aż, kwadrans. Każda sekunda
potwornego hałasu, jaki powodowały opady, sprawiała wrażenie godziny. Dudnienie w okna ustąpiło i pierwsze, co mogliśmy zrobić, to sprawdzić, czy nasz dom jest cały. Oprócz zalanych piwnic i kilku pomieszczeń wszystko było na miejscu.
Nagle w świetle błyskawicy ukazał się nam widok zza okna. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał las, teraz było pusto. Przerażenie i niedowierzanie. Szok.
Po zabezpieczeniu domu mój tata (Kazimierz Ryduchowski, właściciel zul, przy. red.) ruszył z miejscową OSP pomagać mieszkańcom najbliższej okolicy. Każda pilarka była w tym momencie na wagę złota. Tymczasem z terenu nadchodziły przerażające informacje. Droga Chojnice-Brusy, jak wszystkie okoliczne i dojazdowe, nieprzejezdna, brak prądu i wody w całej gminie. Każde miejsce, do którego udało się dostać, odkrywało kolejne kilometry połamanych drzew. Akcja trwała do rana.
To, co ukazało się o 5.00 w sobotni poranek, było nie do opisania. Zewsząd uderzał intensywny zapach drewna. Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko. Gdy wrócił zasięg sieci komórkowej, leśnicy zarządzili natychmiastową mobilizację. Tata zajął się przygotowaniem sprzętu, ja dzwoniłam do pracowników. Ich reakcje były różne: od niedowierzania do szoku – nie wszyscy wiedzieli, co wydarzyło się w regionie. Każdy od razu ruszył do pracy.
Okazało się jednak, że już samo dotarcie do sprzętu może być bardzo trudne. Jeden harwester ruszył od razu (na początek musiał uprzątnąć drogę wyjazdową z posesji, na której stał). Z drugą maszyną było gorzej. Leśniczówka w Giełdonie (położona w głębi lasu) została całkowicie odcięta od świata. Pomogli znajomi rybacy, którzy zaoferowali przewiezienie operatora łodzią przez pobliskie jezioro. Na szczęście maszyna była wcześniej przygotowana i od razu mogła rozpocząć pracę. Sobota i niedziela upłynęły na koordynacji prac i wstępnym ocenianiu zakresu szkód, których rozmiar przeraża. Pilarze muszą uważać na każde drzewo, do którego się zbliżają. Już pierwszego dnia został ranny jeden z pracowników zul, co pokazało, że sytuacja jest bardzo poważna.
Dziś wiemy, że przed nami dni, tygodnie, miesiące, lata ciężkiej pracy. Lasy Nadleśnictwa Czersk, w których mój tata pracuje od 40 lat, zmieniły się nie do poznania. Większości z nich po prostu nie ma. Sytuacja wygląda podobnie w sąsiadującym Nadleśnictwie Rytel. Teraz zbieramy siły i dalej ruszamy do pracy, żeby uprzątnąć kolejne metry dróg dojazdowych, później dowozowych. Zaczynamy w nowej rzeczywistości, z nowymi, ekstremalnymi zadaniami do zrealizowania. Nasza praca już nigdy nie będzie wyglądać tak jak dotychczas. Skutki długiego weekendu w Borach Tucholskich będziemy odczuwać jeszcze bardzo długo.
Katarzyna Ryduchowska
Autorka ukończyła podyplomowo leśnictwo, pomaga ojcu w prowadzeniu zul.